- Mam nadzieję, że rano dowiem się wszystkiego, pa¬miętajcie.
- Oczywiście. Chodźmy, panno Stoneham. Mark wkroczył do wygodnego apartamentu w „Koronie” już dziesięć minut po tym, jak zostawił na placu Arabellę. Spodobał mu się wystrój - królujące pośrodku masywne łóżko z baldachimem i zdobiące sufit ciemne dębowe belki. Z przyjemnością zauważył też, że z okna widać wjazd do gospody, będzie więc miał ułatwioną obserwację. Już nie¬długo, pomyślał. Gospodyni, upewniwszy się, że niczego mu nie potrzeba, ukłoniła się sztywno i wyszła. Ten jegomość ma niecne plany, pomyślała. Gdyby mąż nie wspomniał, że markiz wie o wszystkim, powiedziałaby temu mężczyźnie, żeby poszukał sobie miejsca gdzie indziej. Ich zajazd zawsze był porządny. Gdy tylko kobieta wyszła, Mark otworzył okno i usiadł na parapecie. Lepiej być nie mogło, pomyślał. Z jadalni dobie¬gały hałasy, więc ewentualne krzyki z góry nie zostaną usłyszane. Zresztą kobiety zazwyczaj protestują dla zasady, mówią „nie” mając na myśli „tak”, i nie było wątpliwości, że po chwili dziewczyna ulegnie. Pozwolił sobie wybiec myślami naprzód i z uśmiechem wyobraził sobie ich spot¬kanie. W tym czasie Lysander i Clemency dotarli pod zajazd. Nie zajechali główną bramą, ale od razu udali się w stronę stajni. - Pokój znajduje się od frontu - szepnął markiz. - Wie pani, co robić? - Chyba tak... - To dobrze. I proszę się nie martwić, panno Stoneham. Jeśli tylko zachowa się pani tak, jak mówiłem, wszystko potoczy się gładko. Słowa markiza brzmiały nadzwyczaj kategorycznie i Cle¬mency nie miała odwagi dłużej protestować. Podeszła do bocznych drzwi, a markiz kiwnął na Barlowa. - Ten dżentelmen znajduje się na już na górze, jaśnie panie. Przyjechał dziesięć minut temu - wyjaśnił oberżysta, patrząc na Clemency, która stała w cieniu i starała się jak najbardziej zasłonić kapturem twarz. - Dobrze. I trzymaj język za zębami - rzekł Lysander. - Mam do wyrównania rachunki z panem Richmondem i nie chcę, żeby mi przeszkadzano. - Z całym szacunkiem, milordzie, ale nie chcę kłopotów z prawem. - Nie będziesz ich miał - odparł Lysander krótko. Kiwnął głową na oberżystę i Barlow, mrucząc coś pod nosem, odszedł. Mark siedział na parapecie i wyglądał przez otwarte okno, kiedy rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi i do pokoju weszła zdenerwowana Clemency. - Lady Arabella! - zawołała. - Gdzie jest lady Arabella? - Ach, panna Stoneham! - Mark wyszedł na środek pokoju. - Co za miła niespodzianka. - Arabella! Gdzie ona jest? - Pozwoli pani, że wezmę pani płaszcz. - Panie Baverstock! Przyjechałam tu w konkretnym celu, po pannę Arabellę. Zostawiła mi list... - Clemency brakowało już tchu. - Całą drogę prawie biegłam. - Nie mam pojęcia, gdzie jest pani podopieczna. Dodam też, że mało mnie to obchodzi. - Ale napisała, że ma się z panem tutaj spotkać! - krzyknęła Clemency i rozpaczliwie rozejrzała się po pokoju. Mark szybko podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. - Co... co pan wyprawia? - Teraz to pani składa mi wizytę, panno Stoneham, i nie chcę, by nam przeszkadzano. Chodź, moja słodka, skończyły się gierki. - Gierki?... Mój panie! - Clemency zdała sobie nagle sprawę, że omawiać plan z markizem na dole to jedno, a przebywać z tym okropnym człowiekiem w zamkniętym pokoju to coś zupełnie innego. Jej serce zabiło gwałtownie i spojrzała na niego wielkimi, wypełnionymi strachem oczami. To niemożliwe, by markiz skazał ją na taki los. - Jakie gierki? - zdołała wykrztusić. - Nie udawaj, wiesz, o czym mówię. I uwierz mi, mógłbym ci umilić czas, śliczna panno Stoneham. Tak urocza istota nie powinna usychać samotnie z tęsknoty i zamęczać się pracą jako guwernantka. Zastanawiam się, dlaczego Lysander tego nie zauważył, ale ostatnio zrobił się z niego straszny ponurak, prawdziwy metodysta. - Ale Arabella... - przerwała mu Clemency, pamiętając o swojej roli. - Zapomnijmy o tej nudnej smarkuli. O ile mi wiadomo, jest wciąż na jarmarku. Omyliłaś się, kochaneczko, to Oriana napisała ten list. Sprytne, prawda? - Panna... Baverstock? - Więc Arabella miała rację! Wiedziała, że ta kobieta jej nie lubi, ale że posunie się do tego, by z premedytacją zaplanować jej upadek... To nie mieściło się w głowie. - Pańska siostra nigdy by nie... - Złotko, niepotrzebnie weszłaś Orianie w drogę. Po co było kłusować na jej terytorium? Clemency nie potrafiła powstrzymać rumieńców na twarzy, gdy uderzyło ją znaczenie jego słów. - Panie Baverstock, ściągnął mnie pan tutaj pod fał¬szywym pretekstem, a ja muszę szukać Arabelli. Proszę natychmiast otworzyć drzwi - zdołała powiedzieć. - No, no, moja panno - zaśmiał się. - Trochę mniej obrażonej niewinności, jeśli łaska. - Szybkim ruchem przyciągnął ją do siebie, ucinając jej krzyk brutalnym pocałunkiem. Potem jedną ręką złapał jej pośladki i przy-trzymał mocno. Clemency ze wszystkich sił unikała dotyku jego ust. Mężczyzna podniósł w końcu głowę i powiedział jedwabistym głosem, który przeszył ją do szpiku kości: - Panno Stoneham, jeśli nie postara się pani, by mnie zadowolić, będę zmuszony użyć siły. Nagły ruch przy oknie kazał Markowi odwrócić głowę. Do pokoju wpadł Lysander. - Ho, ho, za czym tak gonisz, Zander, czyżbyś chciał uszczknąć kawałek mojego tortu? Gdybym wiedział, że interesuje cię ta panienka, zostawiłbym ją w spokoju. Czemu mi o tym nie powiedziałeś? Teraz już za późno, kto pierwszy, ten lepszy. - Bez pardonu złapał dłonią jej pierś i ścisnął. Clemency z całej siły uderzyła go w twarz. Mark odepchnął ją na bok i w tej samej chwili Lysander rzucił się na niego. Upadając Clemency uderzyła głową o szafkę i przez dobrą chwilę nie mogła się pozbierać. Gdy przyszła do siebie, ujrzała obu mężczyzn sczepionych w walce. Na policzku Marka widniało głębokie zadrapanie, także szczęka Lysandra sprawiała wrażenie opuchniętej. Obaj ciężko dyszeli. Dziew¬czyna poczuła przerażenie, bo wyglądało na to, że są zdecydowani na wszystko. Rozejrzała się wokół siebie. Tańczące na ścianach cienie walczących sprawiły, że z początku nic nie widziała. Dopiero po chwili dostrzegła ciężki mosiężny świecznik i wzięła go w obie ręce. Mark ściągnął nagle kapę z łóżka i zarzucił na twarz markiza, wymierzając mu potężny cios pięścią. Lysander upadł ciężko na ziemię. Mark z triumfalnym uśmiechem pochylił się nad nim, chcąc zadać ostateczny cios, lecz w tym samym momencie dosięgnęło go uderzenie Clemency. Znieruchomiał, a potem jakby w zwolnionym tempie upadł na podłogę. Lysander wstał powoli, trzymając się za bolącą szczękę. - Milordzie, nic panu nie jest? - zapytała z przejęciem Clemency. - Powiedzmy - odparł smętnie. - Łajdak był w lepszej formie, niż myślałem. - Popatrzył na Marka, który nie dawał znaku życia. - Chyba go nie zabiłam? - Ależ skąd, jest tylko ogłuszony. - Lysander badał przez moment jego puls. Następnie wyprostował się i pokuśtykał do biurka. Gdy znalazł pióro i kartkę papieru, skreślił kilka słów, po czym zakleił kopertę. Oparł list o toaletkę i dał znak, że najwyższy czas opuścić to miejsce. Clemency przekręciła klucz i uchyliła drzwi. - Mam nadzieję, że nie zrobił pan żadnego głupstwa, chyba nie wyzwał go pan na pojedynek? - Nie - markiz odparł krótko. - Napisałem, żeby jutro rano spodziewał się siostry. - Tak mi przykro, milordzie. Jeśli... była panu bliska. - Tak, była mi bliska. - Lysander nie powiedział nic więcej i serce dziewczyny zamarło z rozczarowania. Gdy zeszli na dół, zaniepokojony Barlow wybiegł z baru. - Milordzie! - Nic się nie stało, Barlow. - Jaśnie panie, przyniosę panu brandy. - Zniknął na powrót w barze. Lysander oparł się zmęczony o ścianę i Clemency popatrzyła na niego z troską. Wkrótce wrócił oberżysta, trzymając w ręku dwa kieliszki. - Śmiem zauwa¬żyć, że i pani przydałaby się odrobina. Clemency zerknęła na Lysandra.